Przygotowując propozycję na piąty tydzień akcji u Malwiny pod tytułem "Wielki błysk" naszła mnie chwila refleksji - "jeeeejciu, jak to szybko zleciało"... Mam wrażenie, że zaledwie chwileczkę temu zaczęłyśmy zmagania z zadanymi przez naszą ognistowłosą blogową koleżankę tematami. A prawdą jest, iż właśnie piszę notkę traktującą o przedostatniej turze. Nie mniej jednak, od samego początku wypatrywałam tej efektowej kategorii, ponieważ - zresztą nieraz to mówiłam i nieraz jeszcze powiem - uwielbiam błysk! Jednak teraz patrząc na zdjęcia, stwierdzam, że mogłam jednak bardziej popłynąć w mojej interpretacji. Miałam nawet pomysły, lecz coś w środku mi mówiło, by zachować je w zanadrzu na inny raz. Posłuchałam więc wewnętrznego głosu. ;-) Ale tak czy tak, myśl przewodnia została zachowana. Powieki u mnie w przeważającej części zostały pomalowane cieniami z drobinami. Oczywiście nie mogłam zrezygnować z teatralnych rzęs. Okolicę oka zdobią granatowe sześciokąty, które pochodzą z kolekcji Essence "Vintage district". Na usta naniosłam błyszczyk z drobinkami złota, lecz jak do zdjęć, to ten ich błysk jest za skromny... :-) Za to na żywo wygląda baaaaardzo efektownie.


Kosmetyki: cienie z palety Sephora, cienie z palety Sleek Acid, eyeliner Rimmel, rzęsy KillyS, mascara Classics, biała kredka IsaDora, bronzer i róż z palety Sephora, błyszczyk YSL Golden Gloss

Jakiś czas temu postanowiłam zainwestować w swój pierwszy krem BB. Może to wstyd, że kiedy pojawił się na nie boom, nie próbowałam tego typu kosmetyków...


W sumie przeglądając katalog wpadł mi w oko i z postanowieniem skonfrontowania w końcu tego fenomenu beauty balmów, zamówiłam go. Wybrałam odcień shell. W pierwszej chwili od aplikacji miałam wrażenie, że go sobie dobrze nie dobrałam - jakoś tak sztucznie wygląda... Po paru momentach jednak sytuacja stabilizuje się i prezentuje się dobrze. :-) Trochę odrzuca mnie jego zapach, na szczęście szybko ulatnia się. Jeśli jesteście fankami pełnego matu, ten BB nie jest dla Was. Zawiera rozświetlające drobinki, co prawda dla mnie nadawało to promiennego wyglądu, ale dziewczyny z tłustą cerą raczej nie zechcą dodatkowego świecenia się. Ja jedynie delikatnie przypudrowywałam się w strefie T. Produkt ten nie waży się, jest trwały. Co ważne - nie zapycha, średnio kryje. Jego cena regularna oscyluje w granicach 40 zł, co jednak jest dla mnie małym nieporozumieniem, ponieważ na promocjach można go kupić o połowę taniej. 
Mój dzisiejszy dzień był peeeeełen wrażeń. Dziś pierwszy raz miałam przyjemność brać udział w sesji zdjęciowej w charakterze makeup artist. Wspaniałe doświadczenie - tak w skrócie mogę powiedzieć! Na moim fanpage'u można już co nieco zobaczyć, ale na pewno jeszcze na blogu ten temat się przewinie. :-)

A teraz skręcam do tematu przewodniego notki. Zgodnie z tytułem, przygotowałam makijaż na piąty tydzień projektu u Gosi, którego wprost nie mogłam się doczekać. Uwielbiam arabskie makijaże - są często kolorowe, kunsztowne i najprościej ujmując takie przepiękne.


Tak jak prawie wszystkie blogerki z tej akcji owijają się, to i ja się owinęłam! :-)


Kosmetyki: cienie z palety Sephora, cień L'Oreal Infaillible (Burning Black), cień sypki Mariza Brilliance (Migoczący fiolet), eyeliner Rimmel, eyeliner Inglot (39), mascara Classics, pomadka z palety Sephora, róż i bronzer z palety Sephora

Kiedyś pisałam Wam o felernym Smoothie Kiwi z serii L'Oreal Infaillible. Teraz zrecenzuję Wam jego przeciwieństwo, kolorek Burning Black.


Gdy składałam zamówienie w jednej z drogerii internetowych, oprócz nieudanej trawiastej zielonki, w oko wpadła mi ta - wbrew nazwie - oberżyna. OK, cień ma czarną podstawę, ale więcej w nim burgundowo-bakłażanowych tonów. Nie wiem, co się stało z moim drugim cieniem z tej serii, ale Burning Black jest... FAJNY! Cechuje się bardzo przyjemną dla palca konsystencją. Małe zastrzeżenie, że cień się kruszy, trzeba uważać, by nie osypywał się na twarz, ale i na to są sposoby. :-) Zachwyca mnie natomiast dobrą pigmentacją, poza tym nie można mu odmówić chęci współpracowania - rozciera się z dziecinną prostotą... Ochy i achy kieruję w stronę koloru: przepiękny i niepowtarzalny, prawdziwy skarb w kuferku i niezastąpiony w wielu makijażach wieczorowych. Posiada drobinki, lecz nienachalne i nietandetne. 


Tak jak żałuję zakupu Smoothie Kiwi, to ten nawet za dwa razy większą kwotę nie byłby pomyłką. Kosztował mnie 12.99 i postawił mnie w dziwnej sytuacji - podziałał zachęcająco, spodobało mi się parę innych kolorków Infaillible, jednak obawiam się o niemiłe odczucia, jakie towarzyszą mi, ilekroć sięgam niewypał Smoothie Kiwi...
Harmonogram makijażowy tak mi się napina, że dzień po dniu coś należy wykonać. Dziś szybcikiem zmalowałam makeup na ósmą odsłonę konkursu Golden Rose a'la Monika Brodka.


Powiem szczerze - ten makijaż Moniki w choćby calu mnie nie porywa. Może jest w nim coś przyciągającego spojrzenia, ale nie dostrzegam w nim niczego urodziwego. Dlatego moja wersja jest trochę stuningowana... :-) Przy okazji odkryłam wieeeeelki potencjał cienia z GR, który dostałam za makeup na Bardotkę. Niedługo Wam przybliżę tego pięknisia, bo chyba zacznę go używać często... Powiem tyle - można mieć mnóstwo niebieskości w kolekcji cieni, ale takiego ze świecą szukać i zdjęcia tego nie oddają!


Kosmetyki: cienie Pierre Rene Quattro (Brownish), brązowa kredka Sephora, cień z paletki Sephora, szminka Pierre Rene Hydra Elegance (Nude Velvet) + GOLDEN ROSE: cień Teracotta Eyeshadow (128), mascara Classics 3D Lash Defined Mascara, eyeliner Precision Liner

Noszę się z zamiarem tej recenzji już od dawna, ale dopiero teraz dochodzi do jej powstania. Chyba nie ma wśród blogerek takiej, która by nie znała podkładu Revlon ColorStay. Rok temu z kawałeczkiem - wstyd się przyznać - kiedy malowanie mi było obce, nagle poczułam potrzebę posiadania tego kosmetyku z racji zbliżającej się mojej osiemnastki. ;-) Pani w drogerii słysząc prośbę: "Proszę polecić mi jakiś podkład, ja się na tym nie znam" wcisnęła mi właśnie ów produkt spod szyldu Revlon. Nazywam to wciśnięciem, ponieważ później zorientowałam się, że zupełnie nie był dobrany do mojej cery, no i jakaś konsystencja nie taka... Ale zainteresował mnie na tyle zachód wokół niego, że kiedy już wiem, z czym to się je, postanowiłam sama sprawdzić słynny ColorStay, dbając o odpowiedni dla mojej mieszanej cery egzemplarz.


W ogóle za pierwszy znacznie przepłaciłam, drugi już zamówiłam za pośrednictwem jednej z drogerii internetowych. Ale mniejsza o to, bo do ceny jeszcze wrócę. Podkład ładnie kryje, nie tworząc maski, ale przez pierwsze użycia zapychał mi pory, przez co wieczorami przy demakijażu zauważałam kolejne wysypy pryszczy. Teraz ten problem nie występuje, najwyraźniej skóra się do niego przyzwyczaiła. Wiele kobiet recenzujących ColorStay narzekało na zapach - mi on nie przeszkadza zupełnie. Natomiast nie znoszę tego braku atomizera, który byłby wygodniejszym rozwiązaniem, dozującym ilości kosmetyku...
Muszę się Wam przyznać, że ta szklana butelczyna spadła mi raz niefortunnie na płytki, ale szczęście w nieszczęściu, że nie rozprysnęła się w drobny mak. Mój Ukochany w porę zaopiekował się popękanym opakowaniem podkładu, owijając go papierem i szczelnie taśmą, by zatamować wyciekanie cielistej mazi. Uratował go w ten sposób przed straceniem. :-) 
 Podkład zawsze rozprowadzam palcami, tj. wklepuję. W ten sposób nie tworzy się efekt maski, dokładnie wklepany nie pozostawia smug. Jeśli nie zrobi się tego sumiennie, może pozostawić plamy, których się już nie rozetrze po odparowaniu. Na pewno ColorStay charakteryzuje się trwałością. Nie miałam sytuacji, by mi spływał czy też znikał z twarzy, spełnia swoje zadanie od rana do wieczora. Na zakrętce mamy zapewnienie, że wytrwa przez całą dobę, ale ja prawdę mówiąc nie sprawdzałam jego maksymalnych możliwości pod tym względem. 
Należę do grona nieużywających bazy pod cienie. Prawdę mówiąc wklepuję właśnie ten podkład w powieki, po czym przystępuję do dalszej części makijażu. O ile jednak ja nie mam problemów z tłustymi powiekami, to miałam przyjemność malować inne osoby (np. na wesela), które borykają się z tym problemem. Niektóre przekopały mnóstwo baz i żadna, ale to żadna nie dała sobie rady z rolującymi się cieniami pod wpływem wydzielającego się sebum. A ja zaaplikowałam im moim sposobem pod cienie Revlonik i podziałało - makijaż oka nienaruszony przez wiele godzin! Podkład ten pochłania nadmiary potu i nieco wzmacnia kolor cienia.
Używając go niemalże codziennie od początku lutego, nie tylko na sobie, ale też przy malowaniu innych, zużyłam go naprawdę niewiele. Jeszcze mi daleko do 1/4, więc mamy do czynienia z produktem bardzo wydajnym.
Ceny w drogeriach stacjonarnych bywają zawrotne, ale w tym przypadku dobrodziejstwem jest Internet. Kwota, jaką należy dać za ColorStay oscyluje w granicach 30 zł nie licząc kosztów przesyłki. Czy polecam? Międzyczasie wpadło mi w łapki kilka innych podkładów, ale żaden nie zdobył mojego zaufania i uznania jak ten. Spokojnie mogę rekomendować, osobiście jednak nie planuję zakupu kolejnej buteleczki, ponieważ chciałabym popróbować jeszcze propozycje innych marek.

Wiem, że wśród moich subskrybentek są paznokciomaniaczki. Co powiecie na konkurs z nagrodami od Pierre Rene? Możecie zgarnąć fajne kosmetyki, po szczegóły odsyłam na poniższe zdjęcie:

 
Wyobraźcie sobie, że od czasu mojej ostatniej publikacji w ramach makijażowej akcji u Jessie minął miesiąc z maleńkim kawałeczkiem. Stało się tak, ponieważ swoją poprzednią pracę oddałam chwilkę przed startem, a drugą przygotowałam niemalże w ostatniej chwili. Niby dostajemy dwa tygodnie na każdą turę, to jednak to trochę rozleniwia. Myślę o innych projektach jako o pierwszych, bo tamto "jeszcze się zrobi, masę czasu przecież zostało". Jakkolwiek muszę się przyznać, że niejednokrotnie hasło: "NAPISY, TATUAŻE, KORONKI" chodziło mi po głowie. Udało mi się przeglądnąć kilka oddanych już prac i doszłam do wniosku, żeby nie dublować koronek, namaluję sobie wymyślony (ot, jak ręka poleci i co fantazja podpowie) wzorek na skroniach.

Kosmetyki: eyeliner Pierre Rene Hi Tech, cienie z paletek Quattro Pierre Rene (Brownish, Grey Harmony, Blue Sky), mascara Pierre Rene Silicone Volume Mascara, podkład Pierre Rene Skin Balance, puder MIYO Doll Face, rzęsy KillyS, szminka AVON Extra Lasting (Eternal Flame)

Na dziś chciałabym się z Wami podzielić moimi odczuciami odnośnie kolejnego eyelinera w mojej kolekcji, użytego zresztą w powyższym makijażu.


Od razu uwagę przykuwa nietypowe opakowanie. Mi ono przypomina czasy podstawówki, kiedy to się chciało nienagannie pisać w zeszyciku i namiętnie używało korektora, by usunąć błędy. Często ten niezbędnik starannego i wzorowego ucznia był w formie - ja to tak nazywałam - myszki. Bardzo podobnej do opakowania tegoż eyelinera właśnie. Prawdę mówiąc jak pierwszy raz ujrzałam go na oczy, trochę się przestraszyłam - kurczę, taki aplikator do eyelinera w pisaku?


Pamiętacie mój dość niedawny wpis o pisakowym eyelinerze z Golden Rose? Miał on formę tradycyjną dla swojego rodzaju, taki flamaster. No to wyobraźcie sobie, że w kwestii aplikacji ten cudak jest dla mnie wygodniejszy! Trzeba się tylko przekonać do takiej nowinki. W moim odczuciu ergonomiczniej trzyma się w ręce. Porównałam sobie obydwa "w akcji" i tym zdecydowanie lepiej mi się rysowało kreskę (ale i tak nie zdradzę eyelinerów w żelu, choć czasami robię małą odskocznię na rzecz pisakowców, hyhyhy ^^). Niestety, po kilkukrotnym użytku, ostra końcówka przestała być takową - zmiękła (jednakże to charakterystyczne dla tego typu produktów, u tego z GR i wielu innych zauważyłam podobną przypadłość), ale nie przeszkadza to bardzo przy makijażu. Nadal umożliwia namalowanie cienkiej i ładnej kreski w czarnym kolorze. Czego nie lubię w linerach w pisaku to fakt, iż jak położysz go w nieodpowiedniej pozycji, to trzeba się chwilę nagimnastykować, by ten przy okazji wykonywania makijażu zostawiał jakiś ślad - taka osobista dygresja. Produkt - choć brak tej informacji na opakowaniu - jest wodoodporny. Sprawdziłam także jego wytrzymałość na potarcia - mogę go śmiało polecić osobom, które borykają się z odruchowym tarciem powiek.
Kosmetyk ten posłuży Wam pół roku po otwarciu i zapłacicie za niego około 17 zł. Z dostępnością nie powinno pojawić się problemów - możecie skorzystać z oferty sklepu internetowego Pierre Rene oraz popatrzeć w drogeriach. Kwestia polecenia tkwi w miejscu, czy lubicie eyelinery w pisaku. Jeśli tak, radzę Wam się Hi-Techem zainteresować. 
No i mamy czwarty tydzień makijażowo-paznokciowej akcji u Malwiny. Z niecierpliwością czekałam na tematykę dotyczącą ciekawych dekad XX wieku, czyli lat '20, '60, '80. Postawiłam na kolorowe lata '80. Prawdę mówiąc chciałabym móc cofnąć się w czasie i doświadczyć tamtych czasów, ponieważ należę do ludzi szczerze rozkochanych w chociażby muzyce z tej epoki. :-) Dlatego za źródło inspiracji wzięłam sobie pewnego śpiewającego pana, który mógł pochwalić się ciekawszym makijażem od niejednej kobiety... :-) Kojarzycie zespół Culture Club z charyzmatycznym frontmanem w osobie Boya George'a? Przeglądając jego nietuzinkowe makijaże, uznałam, iż spróbuję swoich sił w looku artysty z teledysku "Karma Chameleon".


A oto moje odwzorowanie:


 Nie pozostałam jedynie przy makijażu. Dość nieudolnie postanowiłam skopiować fryzurę Boy George'a (ale niestety nie miałam kolorowych paseczków materiału, jedynie "na stanie" były białe... :-) dopiero sporo po fakcie pomyślałam, że mogłam użyć kawałków bibułki - cóż, człowiek uczy się na błędach). Przywdziałam też charakterystyczny kapelusz z opaską pod spodem. No i ubrałam koszulę w kratę, którą musiałam podwędzić siostrze, bo taka odzież zupełnie nie jest w moim stylu. :-)


Kosmetyki: cienie z palety Sephora, cień z paletki Pierre Rene Quattro Blue Sky, eyeliner Rimmel, mascara Classics, róż z palety Sephora, szminka Rimmel nr 214 Firecracker, konturówka Pierre Rene Lipliner

Jako, że ostatnio zapuściłam się pod względem recenzji, przygotowałam dla Was wpis o szmince użytej w powyższym makijażu, czyli rimmelowska 214 o nazwie Firecracker.


Pamiętam, że nabyłam ją przypadkiem w drogerii, robiąc jakiś drobny zakup. Mam pozytywne doświadczenie w związku ze szminkami tej firmy, więc z chęcią włożyłam do koszyka tą, bez dłuższego namysłu. Zauroczył mnie kolorek, który wołał mnie z daleka :-) - niby czerwień, ale nie strażacka, ani krwista, tylko taka delikatniejsza, wpadająca w koral. Wygląda pięknie też na co dzień, kiedy akurat mam ochotę zaakcentować usta.


Pomadka przepięknie pachnie. Nie potrafię określić, co ten zapach mi przypomina konkretnie, ale jeśli posiadacie jakąś inną szminkę Rimmela, to właśnie o tym mówię. :-)  Kiedyś kupiłam fuksję z kolekcji by Kate i właśnie identycznie pachniała. Kosmetyk ten ładnie pokrywa usta, daje możliwość osiągnięcia mocnego koloru, takiego jak pomadka, ale można go stopniować. Charakteryzuje się delikatną konsystencją. Trwale zdobi usta przez wiele godzin bez konieczności poprawki, no, chyba, że coś zjecie... Ale pośród szminek i błyszczyków większość to słabi zawodnicy w starciu z jedzonkiem. :-) Ponadto muszę zaznaczyć, że nie zauważyłam, by wyszuszała moje usta.


Dodatkowym plusem jest trzydziestomiesięczna data ważności od otwarcia produktu. Dla takiego szminkowca jak ja (nie pytajcie lepiej, ile mam pomadek... ^^), który posiada też wiele błyszczyków i codziennie używa czegoś innego, długi czas przydatności jest jak najbardziej wskazany. Za tą fajną szminkę zapłaciłam jakieś 16.99 - przystępna cena za dobrą jakość, serdecznie Wam polecam!

Wracając jeszcze na chwileczkę do tematu mojego makijażu a'la Boy George, jak przyjrzycie się liście użytych kosmetyków, możecie tam dostrzec wymienioną jedną z paletek Quattro. Otrzymałam ją w ramach współpracy z Pierre Rene. Wkrótce na pewno podzielę się z Wami moimi odczuciami w związku z jej użytkowaniem. Zdradzę, że to naprawdę cudowny produkt, ale więcej nic nie powiem. :-)
Aha, przypominam, że pojutrze nasze Mamusie obchodzą swoje święto! Nie zapomnijcie o jakimś podarku dla swoich rodzicielek. Jeśli jeszcze nie macie pomysłu, możecie skorzystać z oferty sklepu internetowego marki Pierre Rene. :-)


Kochani, na wstępie pragnę się Wam pochwalić moim szczęściem - za makijaż a'la Scarlett Johansson zostałam uhonorowana nagrodą specjalną, przyznaną przez portal urodaizdrowie.pl! Po kilku tygodniach niebytu wśród laureatów ogromnie cieszy mnie takie wyróżnienie. :-) Poza tym, jak już wiecie z mojego fanpage'a - otrzymałam właśnie wczoraj paczkę kosmetyków od Pierre Rene, toteż pomału się z nimi zaznajamiam. Spodziewajcie się więc nowych makijaży oraz recenzji kosmetyków. :-)

Nadszedł czas na moją pracę z serii projektów u Gosi. W czwartej turze zabawy pod hasłem "Zainspiruj się na wiosnę" malujemy z motywem zwierzęcym. Moje pierwsze podejście - przyznam się bez bicia - było nieudane, więc nawet go nie dokończyłam. Z początku bazowałam na zeberce, ale po porażce przyszedł pomysł zrobienia się "na tygrysa". I jak zobaczycie na zdjęciach, nie stanęło na malowaniu oka czy ust - makijaż zajął mi prawie całą twarz, zrobiłam z niego formę maski ze złotym zakończeniem.


Kosmetyki: eyeliner Rimmel, cienie z palety Sephora Acid, eyeliner z palety Sephora, cień z palety Sephora, kredka z palety Sephora, mascara AVON Infitialize, złoty eyeliner Ingrid
Po kilkudniowej nieobecności wracam do Was z makijażem, który przygotowałam z myślą o konkursie "Defilada Gwiazd". W tym tygodniu zmierzamy się z makeupem Scarlett Johansson, której obecność nieco mnie zdziwiła pośród inspiracji (notabene nie rozumiem też postawienia za wzór w aplikacji takich osobistości, jak np. Anja Rubik), ale na szczęście na zdjęciu ma naprawdę ładnie pomalowane oczy - toteż z przyjemnością mi się czerpało ze stylizacji aktorki.


Makijaż, choć zawiera mocniej podkreślone oko, należy do tych delikatnych. Scarlett nie ma tu konturowanej twarzy, jedynie policzki muśnięte różem, a usta pomalowane pomadką w naturalnym kolorze. Podobnie zrobiłam w swojej wersji powyższego makeupu.


Kosmetyki: cienie z palety Sephora, rzęsy Essence, cień z palety Sleek Acid, odsypka pigmentu MAC, róż z paletki Sephora, szminka AVON "Idealny pocałunek" Lovey Dovey Pink, pomadka z palety Sephora, brązowa kredka Sephora + GOLDEN ROSE: mascara Classics 3D Lash Defined Mascara, eyeliner Precision Liner
Myśląc nad makijażem na ten tydzień akcji u Malwiny, nie miałam wątpliwości. Jako, że moim znakiem rozpoznawczym są obcasy, adidasy wkładam okazyjnie, jedynie jak wyruszam aktywnie w teren rowerkiem lub biegiem (pewnie niektóre mnie w myślach oplują "jak to?! jak tak można takie buty na co dzień?! na starość będzie ją bolał kręgosłup!"), więc od razu wiedziałam, iż wybiorę jakieś przepiękne szpilki jako źródło inspiracji. Oj tak, mam ogromną słabość do czółenek, sandałków, kozaków na platformie z wysokim obcasem. Nie istnieje bardziej kobiece obuwie... ;-)


Jak każda szanująca się miłośniczka butków, na dodatek z lekko lubiącym przepych usposobieniem, marzę o szpileczkach od Louboutina. Jednak prawdę mówiąc niekoniecznie pragnę posiadania klasycznych modeli, gdybym miała wybrać konkretny wzór, to na pewno byłby wyjątkowy i oryginalny. Spośród propozycji francuskiego szewca Christiana postawiłam sobie za inspirację powyższe turkusowe cudeńka. Jejku, jak pięknie zdobione obcasy... Mogę się rozpływać! A oto moja interpretacja:


Pomalowanie linii wodnej na czerwono może wyglądać nieco kontrowersyjnie, ale ja tym akcentem chciałam oddać znak firmowy Louboutinów, czyli sławną czerwoną podeszwę. Natomiast czarne cyrkonie i serduszka nawiązują do zdobienia z wierzchniej części buta. 


Może dla niektórych to jedna z największych makijażowych zbrodni, cóż, postanowiłam ją popełnić i przy podkreślonym mocno oku, nałożyłam na usta czerwoną szminkę. :-) Dlaczego? W moim odczuciu żaden inny kolor pomadki nie kojarzy mi się tak z luksusem, jak klasyczna czerwień. A luksus to niewątpliwie buty od Christiana Louboutina, chyba się zgodzicie?


Kosmetyki: cienie z palety Sephora, mascara L'Oreal Telescopic Explosion, rzęsy Essence, eyeliner Rimmel, szminka Mariza nr 14, Duraline
Po tygodniach z gwiazdami, do których niekoniecznie jakąś wielką sympatią pałam, nadszedł czas na Rihannę - gwiazdę muzyki lubianą przeze mnie od lat, jej utwory towarzyszą mi od czasów końcówki szkoły podstawowej (ech, jak ten czas leci... :-)). Zawsze podobała mi się jej uroda, a zwłaszcza piękne usta. Wokalistka ta zmienna jak kameleon, często bywa dla mnie w jakimś stopniu inspiracją. Niejednokrotnie prezentuje interesujący look, powodujący wiele dyskusji w sieci - dowodzi to jej oryginalności i nieprzeciętności stylu. Raczej nie można mówić o charakterystyczności makijażu RiRi, ponieważ on jest różny. Spośród setek oblicz piosenkarki, dziś na warsztat biorę makijaż zaproponowany w aplikacji.


Niby zwykła kreska, ale jaka nietuzinkowa - z dołu czarna, z góry granatowa :-). No i te usta w pięknym kolorze! Makijaż w gruncie rzeczy nieskomplikowany, lecz ma w sobie coś efektownego. W mojej wersji dołożyłam dżety (ale w sumie jak patrzyłam na powiększenie fotki Rihanny, miałam cały czas wrażenie, że jej tam dokleili jakieś diamenciki, hm...). A jeśli chodzi o moje włosy - wyprzedzając wszystkie pytania - nie obcięłam, tylko podpięłam, by zbliżyć się troszkę do looku gwiazdy. :-)


Kosmetyki: cienie z palety Sephora, rzęsy Donegal, eyeliner z palety Sephora, eyeliner Rimmel, bronzer i róż z paletki Sephora, szminka Rimmel by Kate nr 02 + GOLDEN ROSE: mascara Classics 3D Lash Defined Mascara