Długo już Wam zapowiadałam coś z fokusem na usta, wreszcie spełniam obietnicę. :-) W gruncie rzeczy kocham mocne pomadki i aż dziw mnie chwyta, kiedy uświadamiam sobie, jak rzadko tworzę coś na bloga wyjściowego z właśnie z akcentem na wargi. Teraz więc wypełniam tą niszę. Miało być brązowo na powiekach, ale ciągle wałkowane przeze mnie brązy i złota mogą sprawić, że uznacie mnie za monotematyczną, a tego nie chcę. Stąd makeup w szarościach. :-) Skoro usta o nasyconej barwie fuksji grają pierwsze skrzypce, powieki potraktowałam lżej, dla równowagi (ponieważ to ma być propozycja makijażu "do ludzi"; choć mimo wszystko nie zawsze trzymam się sztywnych reguł).

Kosmetyki: cienie z palety Sephora, paletka Pierre Rene Quattro Blue Sky, paletka Pierre Rene Quattro Grey Harmony, kredka FM Automatic Eye Pencil (Frozen Grey), biała kredka IsaDora Inliner Kajal, eyeliner Rimmel, rzęsy Essence, mascara Pierre Rene Hi-Tech, bronzer W7 Honolulu, róż z palety Sephora, konturówka Pierre Rene Lip Matic (01), szminka Rimmel by Kate (02)

Już dość dawno nie pisałam recenzji mascary. Przyznam się, że posiadam koło dziesięciu nieotwieranych tuszy do rzęs. Szkoda byłoby mi którykolwiek zmarnować, gdyż tego typu kosmetyki mają wyjątkowo krótki okres przydatności po nadpoczęciu. Dlatego dopóki nie zużyje mi się jedna, nie zaczynam mojej przygody z następną. :-) Obecnie stosuję od dość długiego czasu mascarę Hi-Tech marki Pierre Rene.
Nim zabrałam się do opisania mojego punktu widzenia odnośnie tego tuszu, wcześniej wpadały mi w ręce recenzje innych blogerek. Zawsze były pozytywne, a ja będę kolejną osobą, która pochwali ten produkt. :-) Ale od początku! Bardzo podoba mi się opakowanie, takie minimalistyczne z holograficznymi napisami. Tkwi we mnie jakieś zboczenie, że czasem, gdy mam Hi-Tech w zasięgu ręki, to biorę go w łapki tylko po to, by popatrzeć, jak owe napisy odblaskują. :-) Uwielbiam rozwiązanie stosowane przez Pierre Rene w imię dbałości o szczelne zamknięcie, w które zaopatrzono także ten tusz. Charakterystyczny "klik" przy zakręcaniu daje pewność, że kosmetyk jest chroniony przed szybszą niezdatnością. Dzięki temu zwiększają się szanse, iż produkt posłuży Wam dłużej.
Hi-Tech skierowany jest do fanek silikonowych szczoteczek. Aplikator ma kształt zwężający się, więc dociera do nawet najkrótszych rzęs. Nadaje kolor głębokiej czerni, raczej pożądany przez większość istotek malujących rzęsy. Nie skleja, powiedziałabym, że ładnie rozdziela włoski. Pięknie pogrubia i tu porównałam kilka mascar (siostry, mamy, itd.). Wyrób Pierre Rene zdecydowanie wygrywa! Producent zapewnia, iż tusz pielęgnuje rzęsy, dzięki zawartości witamin, keratyny, lecytyny, olejku jojoba i różnych dobroczynnych ekstraktów. Nie oczekuję od mascary, by działała pokrzepiająco na moją oprawę oczu niczym słynny Rewitalash, ale cieszy mnie to, że faktycznie nie osłabia rzęs i nie powoduje ich wypadania (a i na takie buble trafiałam). Dodatkowo: nie podrażnia, dlatego wrażliwe dziewczyny powinny zwrócić na nią uwagę. Z początku ma nieco luźną konsystencję, ale po kilku użyciach gęstnieje - ta bardziej zwarta konsystencja mocniej do mnie przemawia. :-) Nie kruszy się, trwa sobie na włoskach jak należy, więc bez obaw, że w chwili, gdy przychodzi zmywać makijaż, pod okiem miałybyście mieć rozsiane czarne okruchy zaschniętego tuszu do rzęs. Kosmetyki Pierre Rene mają to do siebie, że z reguły otrzymujemy za niską cenę dobrą jakość. I tak właśnie też wygląda sprawa z tym tuszem. Za niecałe 14 zł kupujecie 10 ml naprawdę godnego zainteresowania uwagi produktu. Jeśli Was zainteresowałam, szukajcie go w drogeriach lub w Internecie, najlepiej w sklepiku firmowym. :-)

Na zakończenie jeszcze się Wam "pochwalę" najnowszym makijażem, który już sobie widnieje opublikowany na Beyonce.com.pl. Zgodnie z wolą publiczności odwzorowałam makeup wokalistki z klipu "Deja vu":
Wyjątkowo ciepło przyjęliście mój motylkowy makijaż. Bardzo mnie to ucieszyło! Wierzę, że moja pełna głowa pomysłów pozwoli mi wyczarować coś, co niejednokrotnie podobnie Was zachwyci. :-) A może jeszcze bardziej? Z tej radości narodził się zapał, więc zasiadłam do kolejnego makijażu. Wciąż trwała we mnie chęć tworzenia na kolorowo, toteż plany zrobienia wreszcie czegoś z neutralnym okiem i mocną szminką przesunęły się. W sumie nic straconego, bo tego typu makijaż zrobiłam dla Beyonce.com.pl i wkrótce doczeka się publikacji. :-)


Kosmetyki: cienie z palety Sephora, paleta Sleek Acid, paleta Sleek Snapshots, paleta Sleek Sunset, cień MIYO (Bubblegum), cień Inglot SuperStar (90), eyeliner Rimmel, kajal Hashmi, biała kredka IsaDora Inliner Kajal, bronzer W7 Honolulu, mascara Pierre Rene Hi-Tech, rzęsy Essence, róż z palety Sephora, szminka AVON Ultra Rich Color (Instant Mocha)

Jeszcze parę miesięcy temu jedyny podkład z jakim pracowałam był słynny Revlon ColorStay. Jednakże obiecałam sobie, że kiedy skończę używaną buteleczkę, rozpocznę poszukiwania innego fajnego produktu. Moje testy zaczęły się znacznie szybciej i do teraz miałam przyjemność zetknąć się z kilkunastoma fluidami. Dziś podzielę się z Wami odczuciami odnośnie Skin Balance marki Pierre Rene.






W ramach współpracy firma wysłała mi dwa odcienie: Porcelain (najjaśniejszy, z różowymi tonami) i Beige (dobry dla osób z ciemną karnacją, które jeszcze się na dodatek opaliły, zawiera pomarańczowawy pigment). Żaden z nich samodzielnie nie pasuje do mojej cery, ale by nie popełnić karygodnego błędu niedobranego podkładu, mieszałam w odpowiednich proporcjach oba kolorki. Pojemność każdego wynosi 30 ml, przy moim tempie zużywania to pół roku na buteleczkę, a licząc jeszcze, że miksuję kolory, to posłużą mi one wieki. ;-) Opakowanie dużo poręczniejsze, niż Revlon, ponieważ wspomnianemu ColorStay brakowało pompki. W przypadku Skin Balance pomyślano o wygodnym rozwiązaniu w kwestii wydostawania kosmetyku na zewnątrz. O ładnym designie już nie wspomnę. :-)

Producent mówi, że to kosmetyk dla każdego typu cery. Tak, ładnie matowi tłustą (nie zrażajcie się, że z początku twarz przez kilka minut będzie taka mokra, po prostu podkład potrzebuje nieco więcej czasu dla wchłonięcia) na parę godzin, później poratuje Was ulubiony puder. Jeśli jesteście posiadaczkami skóry suchej, musicie koniecznie użyć pod spód dobrego kremu, ponieważ w innym przypadku Skin Balance nieładnie się pozbiera na powierzchni "facjatki". Jak już opanujecie współpracę między buźką a podkładem, będziecie zadowolone z jego możliwości... ALE (!) według mnie to nie jest kosmetyk do użytku codziennego. Sprawdziłam go w sytuacjach typu "większe wyjście" (wesele, itd.) i tam naprawdę można mu zaufać. Mocno kryje, faktycznie jest wodoodporny (toteż zostawia dość ciężką warstwę na skórze, pomimo, że nie trzeba dużo go nakładać). Natomiast na co dzień efekt może być już zbyt teatralny. To podkład - rzekłabym - do "zadań specjalnych", trzymający się wiele godzin, co jest pożądane w trakcie np. całonocnej imprezy. Nie ściera się, co Wam potwierdzi troszkę większy wisiłek, z jakim go zmyjecie.

Za taką dobrą jakość aż ciśnie mi się na język stwierdzenie, iż to naprawdę tani produkt. Naprawdę przebija wielu droższych konkurentów, podczas gdy za ten zapłacicie koło dwudziestu złotych. W poszukiwaniu Skin Balance sprzymierzeńcami Wam choćby oficjalny sklep internetowy Pierre Rene, ale myślę, że większość z Was znajdzie go w swojej drogerii.
Miałam w planach przyszykować coś dla Was z fokusem na usta, a spokojniejszymi powiekami, ale dostałam iście radosnego nastroju, który natchnął mnie w innym kierunku. :-) Potrzeba tworzenia zmierzyła więc w stronę kolorów. Niedawno moja kuzynka Madzia wróciła z wypoczynku we Włoszech i zrobiła mi przemiłą niespodziankę w postaci ślicznych, ażurkowych kolczyków w kształcie motyli. Wręczyła je z nakazem przygotowania makeupu z nimi w roli inspiratora. Magda doskonale wie, że uwielbiam neony i kiedy je ujrzała, wiedziała, że mogą "przynieść" mi pomysł na makijaż. Prawdę mówiąc w tej samej sekundzie, gdy odpakowałam prezent i zanim kuzynka wyraziła swoje nadzieje na zmalowanie czegoś w związku z podarunkiem, pojawiła mi się w głowie idea makijażu. Madziu, normalnie czytasz w moich myślach! Jeszcze raz dziękuję za niespodziankę, w ogóle za wszystko! Ten makijaż jest dla Ciebie, wspaniała dziewczyno!

Kosmetyki: cienie z palety Sephora, paleta Sleek Acid, paleta Sleek Sunset, cień Mariza (Oranżada), eyeliner Rimmel, Duraline, kredka Pierre Rene Eye Matic (01), mascara Pierre Rene Hi-Tech, rzęsy KillyS, Duraline, bronzer W7 Honolulu, róż z palety Sephora, szminka Sleek True Lipstick Color (Tangerine Scream)

No to lecimy z recenzją. Tym razem podzielę się moimi spostrzeżeniami na temat cieni matowych Marizy z linii Selective. Mam z nimi do czynienia od kilku miesięcy, więc poznałam już ich plusy i minusy.

Zacznę od opakowania - minimalistyczny słoiczek, dla mnie wygląda schludnie i po prostu ładnie. Wiem, że są osoby, które irytuje ciągłe odkręcanie tego typu pudełeczek, ale mi odpowiada takie rozwiązanie. Od spodu znajdziecie naklejkę z informacjami o składzie, producencie, itd. Każdy kolor dostępny w palecie (swoją drogą spory wybór odcieni) otrzymał swoją nazwę. Co ciekawe, jest ona w języku polskim - wiadomo, że mamy do czynienia więc z rodzimą marką. :-) Posiadam w swoich zbiorach trzy słoiczki matów Mariza Selective: Oranżada, Błękitna laguna, Słodka Landrynka.
Jako pierwszy kupiłam tą uroczą pomarańczkę. Na zdjęciu zapowiadał się spokojniej, w realu okazał się być żarówą. No ale akurat cierpiałam na deficyt oranżowych cieni, bo wtedy moim jedynym był neon z paletki Sleek, więc jakoś nie ubolewałam nad tym, że do kolekcji trafił mi następny ostry kolor. Co ciekawe, Oranżada okazała się mocniejsza od słynnego pomarańczu ze sleekowskiego Acida. Pigmentacją to już położył na głowę wyrób angielskiej marki. Przy nim po prostu Sleeczek wyglądał jak mgiełka, a Marizę ciężko z palca szło zetrzeć! To mnie bardzo zachęciło do kolejnych zamówień. Wkrótce trafiły do mnie dwa krążki: Błękitna laguna i Słodka landrynka.
Tu też pigmentacyjnie się nie zawiodłam! Po prostu szał ciał wśród matów! Minusem jest ich osypywanie się. No kruszą się niemiłosiernie przy choćby najmniejszym dotknięciu pędzla. Dlatego - choć napigmentowane - są niewydajne. Niby kupujemy dość spory krążek (akurat informacji o gramaturze, tj. 4 g doszukałam się dopiero w Internecie, na opakowaniu nie wspomniano o tym), ale zaraz kosmetyk dosięga dna. Naprawdę, nabranie niewielkiej ilości cienia graniczy z cudem, konieczne jest porządne strzepywanie pędzla, choć i to często nie pomaga, bo w zakamarkach włosia tkwi wciąż dużo produktu, który zaraz znajduje się na policzkach. Na aplikowanie trzeba mieć dobrą metodę. Tradycyjne rozcieranie sprawia tworzenie się prześwitów, dlatego zalecam wklepywanie - wtedy wyglądają cudnie na powiece. :-) Niestety, trudniej współpracują przy rozcieraniu w załamaniu, ale cierpliwa i wprawna ręka da sobie radę.
Na zdjęciu pokazówka pigmentacji; zaledwie jedno maźnięcie palcem na gołej skórze. No Sleekiem to ja muszę kilka razy pomachać dla takiego efektu... Cienie cenowo wypadają w okolicach 14 zł, ale bywają na nie promocje. Jak dla mnie warto za nie dać te pieniążki, bo tak mocno napigmentowany mat jest na wagę złota, nawet, jak się kruszy (tu akurat tą cechę zaliczam do korzystnych dla mnie; kiedy chcę stworzyć kolorowy eyeliner w mieszance z Duraline, te cienie są do tego niemalże stworzone :-)). Dobre, bo polskie. :-) Produkty Marizy należą do tych trudniej dostępnych stacjonarnie, nie każda drogeria je rozprowadza. Marka ta póki co nie posiada też tak licznego grona konsultantek, ale jeśli Wam zależy na wypróbowaniu ich kosmetyków, dorwiecie je choćby przez Internet.

Na blogu zaszły zmiany wizerunkowe. Zmieniłam wystrój, postanowiłam dawać większe zdjęcia i neutralniej tagować fotografie. Myślę, iż takie modyfikacje Wam się podobają. ;-)
Ostatnio otrzymałam od mojej wspaniałej koleżanki pigment Kobo. Kolor elektryzującego kobaltu. Taki, za jakim się od jakiegoś czasu rozglądałam. Wiedziałam, że od razu nim coś zmaluję, od razu wyobrażałam go sobie jako mocny akcent na dolnej powiece.

Kosmetyki: paleta Sleek Acid, cienie z palety Sephora, pigment Kobo (Cornflower), kajal Hashmi, eyeliner Rimmel, rzęsy Essence, kredka Pierre Rene Eye Matic (01), mascara Pierre Rene Hi-Tech, bronzer W7 Honolulu, róż z palety Sephora, szminka Golden Rose Ultra Rich Color Lipstick (54)

Niejednokrotnie podkreślałam, że oddana ze mnie szminkomaniaczka. Nieraz to jeszcze powtórzę. Dlatego z radością powitałam za nagrodę specjalną w "Defiladzie gwiazd" kilka miesięcy temu w moich łapkach kolejną pomadkę: Golden Rose Ultra Rich Color Lipstick. Pod numerkiem 54 - który to posiadam - kryje się prawdziwie (bo ani nude, ani neon) różowa szminka o matowym wykończeniu. Swój ideał możecie odnaleźć spośród naprawdę szerokiej gamy kolorystycznej.

Nazwa produktu przypomina mi słynną linię szminek AVON. Opakowanie zaliczam do mniej udanych. Sensowniej nie potrafię tego wyjaśnić, po prostu nie wpadło w moje gusta. Jakkolwiek powierzchowność kosmetyku jest niczym w porównaniu do jego zadowalającego działania. Fakt, z początku nieco tępo nakładała się na usta. Trzyma się na wargach przez kilka godzin, nie przesuszając ich. Da się nią uzyskać pełne krycie, ale międzyczasie lubi smużyć. Co istotne, sztyft wzbogacono o piękny, dyskretny zapach, dlatego pomalowanie Ultra Rich Color Lipstick to raj dla mojego nosa. ;-)

Generalnie jakość nie zawodzi. Z małymi mankamentami w jej przypadku potrafię sobie łatwo poradzić. Szminkę dostaniecie w drogeriach, przez Internet i salonach Golden Rose. Kosztuje grosze, bo nieco ponad 10 zł, dlatego warto sprawdzić, czy i Wy ją polubicie. :-)


Dałam Wam kilkudniową przerwę od mojej skromnej osoby. ;-) Bardzo tęskniłam! Tyle się dzieje, że zdawałoby się, iż blog zszedł na dalszy plan. Nic bardziej mylnego! W zasadzie cały czas szukam inspiracji na nowe makeupy, nawet, kiedy jestem tak zajęta.

Teraz chciałabym zaprezentować Wam takie kombinowane coś. ;-) Miało być z motywem metalicznym, ja poszłam kroczek dalej i dodałam glitteru. Nie tylko na powieki, ale też na środkowe części warg. Lubię świecidełka. ^^

Kosmetyki: cienie z palety Sephora, paleta Pierre Rene Quattro (Grey Harmony), eyeliner Rimmel, kajal Hashmi, rzęsy Essence, złoty eyeliner Ingrid, mascara Pierre Rene Hi-Tech, bronzer W7 Honolulu, róż z palety Sephora, konturówka Pierre Rene Lip Matic (02), błyszczyk AVON 24k Gold Lipgloss (Ruby Lustre)
Właśnie mija półmetek sierpnia. Co prawda moje wakacje trwają od połowy kwietnia, ale patrząc na moją siostrę, która wyleguje się od końcówki czerwca, uświadamiam sobie, że czas mija niesamowicie szybko. Wydaje mi się, iż ona towarzyszy mi w domu dopiero dwa tygodnie, a w rzeczywistości już przeleciało ponad półtora miesiąca. Kiedy zaczynałam odpoczynek od nauki, lato dopiero miało rozkwitnąć, a teraz coraz bliżej jesieni. Wieczory są już naprawdę chłodne, niestety. Ale póki co, cieszę się jeszcze tym słoneczkiem, które mnie mocno inspiruje do tworzenia. Lato to moja najukochańsza pora roku, pełna kolorów i barw. Stąd kolejny, wesoły makijaż.

Kosmetyki: cienie z palety Sephora, paletka Quattro Pierre Rene (Blue Sky), paleta Sleek Snapshots, paleta Sleek Acid, eyeliner Rimmel, rzęsy Essence, kajal Hashmi, mascara Pierre Rene Hi-Tech, bronzer W7 Honolulu, róż z palety Sephora, konturówka Pierre Rene Lip Matic (02), pomadki z palety Sephora

Jak zapewne zauważyłyście, nigdy nie wymieniam w liście użytych produktów w danym makijażu kosmetyków do twarzy typu puder, korektory, podkład. Dochodzę do wniosku, że to akurat jest niepotrzebne, ponieważ każda z nas ma swój sposób na uidealnianie cery. Jednakże chciałabym się z Wami podzielić jednym z avonowych hitów w ich światku korektorów. Może którejś skróci poszukiwanie dobrego wyrobu z tej ligi?

Oto produkt z nieco droższej linii AVONu, czyli z Luxe. Od razu widać wyższy standardzik (kartonik, nie obklejenie folią). Okropnie podoba mi się złote opakowanie, cudowne i eleganckie, w mooooim stylu! Troszkę się "palcuje", ale nie przeszkadza mi to szczególnie.

Produkt ma formę sztyftu. Dostępny w dwóch kolorach. Przede wszystkim używam do uwydatniania dolnej linii brwi, nakładając pędzelkiem. Zdarzyło mi się też chować nim niedoskonałości czy oznaki niewyspania pod oczami. Spisywał się zaskakująco dobrze, toteż mogę powiedzieć, że całkiem ładnie kryje i co istotne, trzyma się długie godziny. Zapachowo jest neutralny.

Wiem, że kosztuje zwykle dużo więcej w katalogu, ale ja dostałam go za jakieś 12 zł. Za taką cenę taki fajny korektor? Jak widzicie, warto szukać okazji, bo nie musicie przepłacać za dobry kosmetyk. Dostępność to głównie konsultantki, więc wydawałoby się, że trochę słaba, ale teraz tak wiele dziewczyn zajmuje się AVONem, iż nietrudno złożyć zamówienie. Na pewno będę próbować po tym jeszcze inne korektory, ale czuję, że zostanie gdzieś w moim sercu.
Przyjęło się, że głównym punktem moich wpisów są makijaże, a recenzja to dodatek. Dziś zwyczaj ulega obróceniu, bowiem chciałabym Wam przedstawić serię sześciu paletek Pierre Rene o nazwie Quattro. Jednak nim przejdziemy do sedna, by tradycji stało się zadość, najpierw makijaż. Taka prosta propozycja makeupu wieczorowego (no wreszcie bez złota ^^), w chłodniejszej tonacji.






Kosmetyki: cienie Pierre Rene Quattro (Grey Harmony), eyeliner Pierre Rene Hi-Tech, kajal Hashmi, biała kredka IsaDora Inliner Kajal, rzęsy Essence, mascara Pierre Rene Hi-Tech, bronzer W7 Honolulu, szminka Pierre Rene Hydra Elegance (08 - Nude Velvet)




To teraz przejdę do paletek. Marka Pierre Rene wypuściła serię o nazwie Quattro, w której skład wchodzi sześć kompletów cieni po cztery sztuki w każdym. Kolorystyka spokojna oraz bardzo klasyczna: brązy, szarości, granaty i tym podobne. Paletki różnią się między sobą - nie został zachowany schemat i panuje nieregularność w kwestii wykończeń. Są zestawy zawierające same błyszczące cienie, są pół na pół z matami, są z jednym matem, itd. Podobnie różnie ma się sprawa z pigmentacją - jedne charakteryzują się lepszą, drugie słabszą. Wszystkie dostępne warianty posiadają również cechy wspólne. W niemal każdej znajduje się jakiś białawy cień, który sprawdzi się w roli rozświetlacza. Dla paletek Quattro zaprojektowano ładne opakowania, niewielkie, wygodne, poręczne, solidne. Do każdego dołączona jest pacynka, dla mnie nieergonomiczna ze względu na jej "mikroskopijny" rozmiar. Można by było pomyśleć o jakimś sprytnym schowku od spodu plastikowego pudełeczka, by pojawiła się możliwość ukrycia lepszego aplikatora. Generalnie cienie są z trwałością bardziej skierowane na makijaż dzienny (choć paradoksalnie można z nich wykrzesać propozycję na wieczór, co udało mi się, podtuningowując je kredką ^^), nie rolują się. Lubią się osypywać, niestety, więc trzeba ostrożnie nakładać. Teraz przejdę do omówienia każdej indywidualnie, pokażę, jak prezentuje się pigmentacja pojedynczych cieni.





01 - Elegance: to zestaw szarości zmieszanych z chłodnym fioletem. Bardzo fajna paletka, przemyślana, ponieważ mamy matowy najciemniejszy i jeden jasny cień. Są też dwie perły. Zachowana równowaga = moja aprobata. :-)


02 - Mystic Brown: brązy, beż i coś wpadające w szarość. Niestety, cała mniej lub bardziej połyskuje...




03 - Brownish: bardzo podobna do poprzedniczki. Generalnie różnica np. między najciemniejszymi cieniami dotyczy tonacji, ta z Brownish jest chłodniejsza. Tutaj również na minus wypada brak jakiegokolwiek matu.





04 - Grey Harmony: czerń i srebrzyste szarości. Tutaj też panuje deficyt matu, ale właśnie tą paletką stworzyłam prezentowany na początku wpisu makeup.



05 - Blue Sky: obok Elegance, druga sympatyczna paletka. Są aż trzy maty i jedna perła. Moim ulubieńcem spośród cieni całej serii jest ten ciemny granat - niespotykany, rewelacyjnie się z nim współpracuje.





06 - Greenish: dla mnie ta paletka to najsłabszy punkt. Dwa jasne cienie niby mają inne kolory (biały i zielonkawy), ale na powiece wyglądają tak samo. Cała połyskująca.



Reasumując: jestem osobą, która w makijażu raczej woli, by błyszczące cienie zestawiać z choćby jednym elementem matowym. Brakuje mi w większości paletek przynajmniej tego rozświetlacza w macie. Cóż, mogłabym podebrać zupełnie inny produkt, ale w chwili recenzowania produktu patrzę z punktu kobiety, która nie posiada dwustu cieni, czyli myślę "za większość". Według mnie te paletki mają przede wszystkim wyjść naprzeciw ich potrzebom (dołączona pacynka, klasyczna kolorystyka), by w swojej kosmetyczce posiadały sprawdzony zestaw cieni, dobry na każdą okazję. Cóż, dla mnie nie byłby to rewelacyjny pomysł, by kupować całą połyskującą paletkę. Pomalujemy się perłowymi cieniami na dolnej powiece, na ruchomej części, w załamaniu, rozświetlimy jeszcze wewnętrzny kącik i pod łukiem brwiowym... voila, w efekcie zyskujemy cały obszar oczu w błysku. Owszem, są dwie paletki godne polecenia jako jedyny słuszny set cieni, tylko wielka szkoda, że wszystkie mogę pochwalić. Mając całą gamę z oferty często sięgam po pojedyncze cienie, ponieważ np. wspomniany przy okazji paletki Blue Sky granat naprawdę mnie ujął. Paletki dostać można za ok. 15 zł przy szafach Pierre Rene lub za pośrednictwem ich strony. Nie są to duże pieniądze, nie zgrzeszycie kupując je (ja lubię podbierać pojedyncze cienie do różnych makijaży), ale jeśli ominiecie, też nic złego się nie stanie (bo jakość nie stoi na poziomie urywania tyłka).